-2 lata 8 miesięcy później-
-Dalej!- zawołałam, puszczając wodze i unosząc ręce nad głowę.- Szybciej, Kamir!
Wałach gnał przed siebie z niewiarygodną prędkością. Nie odczuwałam ani cienia lęku. Wręcz przeciwnie- jeszcze go popędzałam. W końcu usłyszałam, jak oddycha szybko, z trudem. Porządnie go zmęczyłam. Nie próbując złapać wodzy usiadłam mocniej w siodle. Kamir bez problemu zwolnił do kłusa, a po zachęceniu krótkim ,,prr" przeszedł do stępa.
-Brawo, kochany mój.- Poklepałam go po szyi.- To jak? Wracamy do stajni?
Wałach zarzucił łbem. Zaśmiałam się serdecznie. Był wczesny późnogrudniowy ranek. Rodzice byli ,,zachwyceni", kiedy oznajmiłam im, że chcę jechać w Wigilię do stajni, ale w końcu się zgodzili, a tata nawet mnie zawiózł, żebym nie musiała jechać autobusem i kilometr iść piechotą. Chociaż iść tak czy inaczej kawałek musiałam. W nocy sypnęło śniegiem, nie dało się dojechać do stajni. Ale razem z Kamim uwielbiamy śnieg! Od razu postanowiłam jechać do lasu. Chociaż już dwa razy całowałam się z tym śniegiem. Za pierwszym razem zawiał wiatr i posypało się na nas z gałęzi. Kamir oszalał. Długo się nie utrzymałam. A potem hmm... powiedzmy, że ktoś nagle przed nami postawił drzewo, którego gałęzie, ciężkie od białego puchu, znajdowały się z metr siedemdziesiąt nad ziemią. Mój konik pojechał dalej, ale ja nie zdążyłam się uchylić.
Złapałam strzemiona i zakłusowaliśmy. Niebo zasnuły ciemne chmury, zapowiadała się niezła śnieżyca. Już dojeżdżaliśmy do stajni, kiedy postanowiłam trochę ulżyć przyjacielowi. Zsiadłam z niego błyskawicznie i dalej szliśmy już łeb w łeb. Nie trzymałam wodzy. On i tak za mną szedł. Przez większość czasu w ogóle na niego nie patrzyłam, ale co jakiś czas zerkałam w bok, jakbym chciała się upewnić, że on wciąż tam jest. W lesie zapanowała ogromna cisza. Nawet drzewa zdawały się przestać szumieć... dla nas. Jednak my nie mieliśmy zamiaru przerywać tej ciszy. W końcu jednak postanowiłam zdjąć jeszcze koniowi siodło, żeby grzbiet mu odpoczął. W powietrzu rozległo się skrzypienie mokrej skóry i brzęk strzemion. Siodło trzymałam na prawej ręce, a lewą pogładziłam jego wierzch od przedniego do tylnego łęku. Było piękne. Dostałam je dzisiaj od rodziców. Miało być pod choinkę, ale skoro dziś miałam tu być, mama stwierdziła, że mogę je wypróbować. Angielskie siodło skokowe z czarnej skóry wyprofilowane idealnie dla mnie. Wreszcie utrafili z prezentem. Za to Domi też coś dla mnie miała. Do kompletu ogłowie. Zwykłe ogłowie wędzidłowe z nachrapnikiem irlandzkim. Również koloru czarnego, z pięknie zdobionym naczółkiem- zygzakiem wyszytym złotą nicią. Przyjaciółki też się postarały. Aneta dała mi ciemnoniebieski czaprak, a Ilona tego samego koloru ochraniacze. Dwie godziny temu przyjechałam do stajni, a po dziesięciu minutach stałam w siodlarni z górą ładnie opakowanych prezentów.
-No to jesteś ubrany od stóp do głów- stwierdziłam, na wspomnienie tamtej chwili.
Popchnęłam nogą drzwiczki furtki od ogrodzenia stadniny. Skierowałam się w stronę stajni, kiedy nagle usłyszałam rozpaczliwe rżenie. Szybko zarzuciłam siodło na ogrodzenie i pobiegłam w stronę ujeżdżalni. Zobaczyłam Nefretę miotającą się pod Hubertem- narzeczonym Dominiki. Czasem się z nich śmiałyśmy z Anetą i Iloną. Są narzeczeństwem już od trzech lat, a jeszcze nawet nie planują ślubu.
Klacz za cel obrała sobie zrzucenie go ze swojego grzbietu, a on wbijał jej w boki ostrogi ujeżdżeniowe i szarpiąc za wodze tak, że aż dotykała nosem piersi.
-Przestań!- krzyknęłam.
-Musi wiedzieć, kto tu rządzi!- odkrzyknął, serwując jej porządnego kopa.
-Ale nie w taki sposób!- jęknęłam.- Daj mi ją.
Spojrzał na mnie wzgardliwie. Nigdy za nim nie przepadałam, on za mną chyba też nie. Tolerowaliśmy się głównie przez wzgląd na Dominikę. Po chwili namysłu zeskoczył z klaczy, która chciała odskoczyć, ale ją przytrzymał.
-Powodzenia- rzucił ironicznie, oddając mi wodze.
-Hej, maleńka.- Pogłaskałam ją po nosie.
Nefretka zarżała cicho. Byłam z nią związana wcale niemniej niż z Kamirem. Od śmierci Nigerii to ja przychodziłam co dzień, żeby ją karmić i oswajać z człowiekiem. Czasem kilka godzin spacerowałam z nią na kantarku. Ostatnio też zaczęłam przyzwyczajać ją do siodła i ogłowia, żeby teraz mogła normalnie chodzić pod jeźdźcem. Ale przy takim traktowaniu ona zdziczeje jak mój konik. Ale on ma mnie, ona zostałaby sama. Pozwoliłam jej obwąchać swoją rękę. Kątem oka dostrzegłam jak Kamir wpatruje się w nas ze stoickim spokojem. Ale kiedy Hubert spróbował złapać za wodze, srokacz odskoczył i pobiegł galopem w stronę pastwiska.
Najdelikatniej jak umiałam podniosłam się na strzemieniu i opadłam na siodło. Trzymałam jedynie za sprzączkę wodzy, po czym zręcznie złapałam strzemiona. Nefreta zrobiła dwa kroki do tyłu i spróbowała stanąć dęba. Zareagowałam błyskawicznie. Kamir nauczył mnie postępowania w takich sytuacjach. Chociaż czasem lubiłam dębować dla zabawy, ale nie pozwalałam na to, kiedy sama nie chciałam. Teraz szybko przeniosłam swój ciężar ciała do przodu, dając stanowczą łydkę, kiedy postawiła na ziemi przednie nogi. To jej się nie spodobało. Wystrzeliła ze wszystkich nóg do góry. Próbowała tego jeszcze parę razy. Potem zaczęła się obracać dookoła własnej osi i podskakiwać. Nie miałam zamiaru zbierać wodzy. Tylko bym jej sprawiła dodatkowy ból, na co ona jeszcze bardziej by się denerwowała. Postanowiłam skupić się na trzymaniu przedniego łęku siodła. Gdybym z niej spadło, nic dobrego by jej to nie nauczyło. Myślałaby jedynie, że aby skończyć trening wystarczy zrzucić jeźdźca.
-Ćśśśssiii- wydałam z siebie łagodny, uspakajający, szeleszczący dźwięk.
Zobaczyłam, jak uszy klaczy kierują się w moją stronę. Powoli zaczęła się wyciszać, aż w końcu stanęła w miejscu. Dałam jej odpocząć. Moja pierwsza instruktorka zawsze powtarzała, że dla konia najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa i święty spokój, a dopiero na końcu marchewka, więc po wykonanym ćwiczeniu powinno się na chwilę ustąpić. Pozwoliłam jej postać kilka minut. Tego dźwięku, który teraz ją wyciszył, używałam dość często podczas pracy z nią na lonży, czy opieki stajennej. Zawsze działało.
-Ładnie- usłyszałam serdeczny głos gdzieś na boku. Zobaczyłam Dominikę stojącą obok Huberta.- Nieźle sobie z nią radzisz.
Puściłam komplement mimo uszu i, zbierając wodze, dałam łydkę do stępa. Moje dłonie, okropnie zdrętwiałe od trzymania siodła, ledwie mogły utrzymać wodze, ale musiałam im pokazać, że nie trzeba do koni siły, że ja jeszcze na niej daleko zajadę. Cmoknęłam i zakłusowałyśmy. Przejechałam tak okrążenie robiąc wolty w narożnikach. Potem zatrzymałam ją, zeskoczyłam na ziemię i poklepałam czule po szyi.
-Widzisz?- powiedziałam do niej, gładząc gwiazdkę na kasztanowatym czole.- Jeśli chcesz mieć święty spokój lepiej zrobisz wykonując polecenia, niż się im sprzeciwiając.
-Nie występujesz jej?- spytała Dominika, kiedy wychodziłam z klaczą z ujeżdżalni.
-Rzucę ją na karuzelę. Jej już wystarczy jeźdźca na grzbiecie, a ja muszę znaleźć mojego konia- rzuciłam mordercze spojrzenie Hubertowi- zanim się zacznie śnieżyca.
Dochodziła osiemnasta. Na zewnątrz było ciemno jak w środku nocy. Chmury zakryły księżyc, więc nawet śnieg wydawał się szary, pozbawiony blasku. Szczotkowałam właśnie Kamira. Jego białe włosy wreszcie zaczęły wyglądać jak białe, nie jak bure. Byłoby lepiej, gdybym mogła go wykąpać, ale to nie przy temperaturze minus dwudziestu stopni. Domi i Hubert wzięli swoje konie- Rubina oraz klacz Midnight na wieczorną jazdę po hali. Midnight była karą klaczą wielkopolską bez odmian. Jeździł na niej głównie Hubert, choć i ja czasem dostąpiłam tego zaszczytu. Z kolei Aneta i Ilona siedziały w siodlarni popijając gorącą czekoladę.
Poklepałam Kamira i poszłam do przyjaciółek. Śmiały się głośno, lecz zamilkły, kiedy stanęłam w drzwiach siodlarni.
-O, jesteś wreszcie, Magda- rzuciła na powitanie Ilona.- Twoje kakao prawie wystygło.
Wskazała porcelanowy kubek stojący na niewielkim okrągłym stoliku przy kanapie. Bez słowa rzuciłam się na napój i wypiłam do dna. Poczułam, jak po moim ciele rozlewa się przyjemne ciepło.
-Tego mi było trzeba- sapnęłam, odkładając kubek.- Jak tam wasze plany na dzisiejszą noc?- spytałam, siadając obok nich na kanapie.
-Ja i Ilona nocujemy w stajni- oznajmiła Aneta.- Zostań z nami.
-Że co?- zdziwiłam się.- Nie mogę. Rodzice by mnie wydziedziczyli, gdybym dziś nie wróciła do domu. Zresztą za pół godziny tata po mnie przyjeżdża.
-Nie da rady- wtrąciła się Dominika. Wyminęła nas, odkładając na stojak trzymane przez siebie w jednej ręce siodło Rubina. W drugiej miała siodło Midnight, a na ramionach zawieszone oba ogłowia. Zawsze podziwiałam jej siłę.
-A czemuż to?- Uniosłam brew.
-Drogę zasypało. Co najmniej pół drogi musiałabyś przejść.
-W takim razie wrócę na piechotę- powiedziałam pewna swego.
-Życzę szczęścia.- Domi się roześmiała.- Mam lepszy pomysł...
Jej pomysł zakładał Delgada, Michel i niewielkie dwukonne sanie. Wszystkie zabrałyśmy się za zaprzęganie koni, w międzyczasie zadzwoniłam do ojca, żeby po mnie nie przyjeżdżał, a na koniec wszystkie wsiadłyśmy do sań. Hubert oporządzał swojego konia. Dominika podwiozła mnie niemal pod sam dom. A potem konie odjechały do stajni, razem z moimi przyjaciółkami, które nie zamierzały rezygnować ze swoich planów.
Macie pierwszy rozdział :D 100 % napisałam dzisiaj, w jakieś 4-5 godzin. Jestem z siebie dumna ^_^
A tu zdjęcia sprzętu Kamira ;)
To to ogłowie, tylko tamto było ze zdobionym naczółkiem.
Siodło
Czaprak
jeden z ochraniaczy